Po ponad trzydziestu latach przygody z nią, podczas których były przecież momenty trudne, chwile rezygnacji i zwątpienia, ciągle doświadczam chwil, gdy myślę sobie – jak dobrze, jak mi dobrze z tą RENOWACJĄ.

I owszem najczęściej są to te chwile, gdy mebel odzyskał swój blask, a klient jest zachwycony, ale także te momenty, gdy staję przed nieznanym problemem i muszę wygłówkować, jak to ogarnąć.

Doświadczenie, zdobyte przez ten czas w różnych pracowniach daje mi tylko przekonanie, że dam radę, jednak dreszczyk pozostaje, wyzwanie jest wyzwaniem i nawet ewentualna porażka (nie przypominam sobie😊) dająca naukę, nie boli tak bardzo.

Ze „Stefanami” emocje były ciut innego rodzaju i wiążą się bezpośrednio z tym, nad czym od ośmiu lat pochylam się w mojej pracowni, z meblami twórców skandynawskiego designu.

Wegner, Mogensen, Juhl, Kjaer, Klint, Koch, Jalk, to tylko te, najbardziej znane nazwiska projektantów, których projektów miałem przyjemność doświadczyć, przywracając im pierwotny blask. Gdzie tu miejsce dla „Stefana”? Co prawda oferowanego w latach 60-tych w sieci sklepów Ikea, jednak wyprodukowanego w siermiężnej Polsce, w której jakość, z całym szacunkiem dla mody na design z PRL, była nieporównywalna ze skandynawskimi produkcjami z tego okresu.

Właśnie dlatego „Stefan”, i to dębowy, o wiele rzadszy od tych, ciągle dostępnych na rynku wtórnym, egzemplarzy wykonanych z buczyny. (Przypuszczam, że dębowe były zdecydowanie częściej eksportowane.) Owszem na pierwszy rzut oka widać, że ma wiele zapożyczeń z oryginalnych skandynawskich projektów, ale są one połączone w idealną, zgrabną całość z dopracowaniem wszystkich detali, także tych technicznych.

Nie wiem, jakie były wyniki sprzedaży w Ikei, ale ostatnio w jednym z duńskich portali aukcyjnych wypatrzyłem parę foteli niemal identycznych, jednak delikatnie, właśnie w detalach ustępujących polskiemu projektowi i zastanawiam się, które były pierwsze? Słyszałem bowiem wersję, że niestety Stefan był zapożyczonym projektem, stąd trudno znaleźć nazwisko polskiego projektanta. Tak, czy siak „Stefan” w dębie ładny jest, a zgrabna para „Stefanów”, to już rozkosz dla oczu…

I z taką intencją rozpoczęła się moja przygoda. Któregoś razu, na profilu Instagramowym „Robimy Meble Pracownia” wymieniłem swoją opinię na temat tych foteli i po odpowiedzi, że szkoda, ale chyba nie były oferowane w dębie, począłem grzebać w zasobach Internetu. Godzina, może dwie i wprawne oko, na jednym z portali sprzedażowych wypatrzyło raczej nie bukowe Stefany dwa. I to pod nosem, w Szczecinie. Wystarczyło zadzwonić, umówić się, potargować ciut i…przywieźć jednego w reklamówce, drugiego pod pachą, bo to, ku memu zaskoczeniu niewielki mebelek jest. Gołe ramy, bez pasów i poduch.

Kolejne, po wymiarach miłe zaskoczenie, to fakt jak precyzyjnie zaprojektowane i wykonane były wszystkie detale, połączenia. Jak już wspomniałem wyżej, nie była to polska norma w tamtych czasach. Chyba na etapie produkcji fotele pokryto koloryzowanym lakierem, czego jako miłośnik dębu nie rozumiem, na szczęście nikomu nie przyszło do głowy barwić drewna, więc pozostało tylko usunąć resztki lakieru, by po wykończeniu cieszyć się naturalną barwą.

Po oczyszczeniu i wstępnym przygotowaniu pozostało elementy posklejać w całość a po tym wykończyć politurą, która podkreśli sześćdziesięcioletni charakter użytego drewna i pozwoli pracować z nim kolejnemu renowatorowi, za kolejne x lat.

I do tapicera. Co w tym wypadku miało fundamentalne znaczenie, więc do najlepszego, jakiego znam, który nie szuka skrótów i rozumie, że w meblu tapicerowanym, to Jego praca jest zwieńczeniem dzieła.

Oryginalnie „Stefan” był zaopatrzony w specjalne, gumowe pasy, montowane w wyfrezowane w ramie siedziska rowki. Zgrabne, estetyczne rozwiązanie, stosowane w projektach choćby Knolla, ale także innych, zachodnich producentów tego okresu. Nawet znalazłem kiedyś sklep, w którym można zamówić takie oryginalne, gumowe pasy, zakończone, jak trzeba. Potwornie drogie.  No tak się w tych Stefanach nie zabujałem i znam odpowiedniego Tapicera. Znalazł sposób na estetyczne zainstalowanie, elastycznych pasów. Moim zdaniem rewelacyjny.

Pozostały poduszki, które w oryginale były najsłabszym elementem i nie wiem, czy w fazie produkcji, czy projektu.

Miałem, ciągle mam, zamówioną w znajomej garbarni, anilinową, czarną skórę, prewoskowaną jedynie. I podobną, w koniakowym kolorze, poddającą się delikatnemu procesowi patynowania. Był dylemat. Wybrałem czarną, tu patyna nie jest tak ważna. I teraz jakie detale w poduszkach i jakie  poduch grubości? Bo tu też warianty różne mogą być. Zdecydowałem się jedynie na subtelną kedrę dookoła, bez guzików, by nie upstrzyć całości mnogością detali. Do tego różne grubości poduszek, ta na siedzisku z wkładem kokosowym, na oparciu cieńsza, z zasugerowanym przez Tapicera skosem układającym poduszkę idealnie w miejscu. Bo to detale powodują, że ten projekt śmiało można stawiać obok równie dobrych, oryginalnych skandynawskich, czy światowych projektów.

Niby dwa, niepozorne fotele z zapyziałego PRL, a ile o nich pisania.

I przyjemności ile!

Do następnego projektu